2012-02-18

Birma?!

16 luty 2012 Jedynym sposobem otrzymania odpowiedzi na pytanie jest zadanie go po chińsku, Karolina kaligrafuje więc korzystając z tłumacza internetowego, na ulicy dostajemy odpowiedź na piśmie i szukamy kogoś kto nam to przetłumaczy. Zawiłe, ale działa.

W ten sposób pytając na dworcu o interesujące miejsce blisko Ruili, dotarliśmy do "dwa kraje, jedna wioska" na granicy z Birmą. Wejście pilnie strzeżone przez sprzedających zarówno bilety jak i birmańską walutę w kopercie. Omijamy to zgromadzenie i 100m dalej trafiamy na restaurację, przez którą swobodnie przechodzimy omijając kasy, uśmiechając sie jedynie do obsługi.
Skansenowa atmosfera miejsca sprawiła, że już po skorzystaniu z toalety chcieliśmy stamtąd wyjść.
Cała wioska otoczona była fosą, znalazło sie miejsce by ją przeskoczyć. Skierowaliśmy się do wioski a potem utwardzoną drogą do następnej.







Tu podjeżdża do nas jegomość w longyi i w czapce z napisem NY, twierdząc, że jest imigration officer i że nie mamy prawa tu być..
Wsadził nas na skutery i zawiózł do prowizorycznej budy, gdzie drugi gość w skórzanej kurtce zaprosił nas do środka..Uśmiechając sie do nas sprawdzał ukradkiem czy jego zamaszyste gesty są dobrze widoczne z budki strażników chińskich, 50m dalej.
Poczęstowani kompotem z czereśni, zaczeliśmy być przepytywani. Interesowało ich z którego birmańskiego miasta wracamy...Mandalaj oddalone o 500km czy może Rangun oddalone o 1100km. Rozpoczęło się spisywanie naszych danych, my do nich po polsku Krzysztof Karolina Polska, a oni zapisywali to ze słuchu..po birmańsku.

Po ich opisach, jak sie okazało niebepiecznej, odcietej od świata prowincji odprowadzono nas na posterunek chiński. Tu nikt się już nie uśmiechał, gniotły ich sztywne mundury.
Birmańczycy wytłumaczyli chińskim władzom, gestykulując i coś tam dukajac po angielsku, że wracamy ze skansenu. Zaczeło się czekanie na kogoś starszego stopniem. Minuty ciagneły się w nieskończoność, sprawdzali zawartość toreb, przeglądali zdjęcia w aparacie.Mieliśmy czas, aby rozważyć ewentualne konsekwencje: utrata wizy, wydalenie z kraju, wszystko wydawało sie tym bardziej realne..ponieważ nie mieliśmy przy sobie paszportów... Padło dużo pytań, ale odpowiedzi jakby niesatysfakcjonujące. W końcu rysujemy na kartce którędy weszliśmy do skansenu, w jaki sposób i gdzie przeskoczyliśmy strumyk. "It was a mistake" wykrzyknł uradowany chiński oficer..." Oni nie wiedzieli, że to już Birma, chcieli tylko coś zjeść" to już po chińsku tłumaczył wyższemu rangą oficerowi.

Jesteśmy wolni. Mundurowi wyszli na ulicę, zatrzymali pierwsze auto, które miało zawieść nas spowrotem do Ruili. Wybraliśmy autobus, który własnie nadjechał. Wysiedliśmy w następnej..już napewno chińskiej wiosce by odetchnąć i wreszcie coś zjeść.


 W świątyni znów spotykamy się z miłościwie panującym królem Tajlandii. Dostajemy słodkie jablka na drogę..















Pieszo przez wioski, tu kobieta produkuje kadzidła...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rolling Sun Photography